Prawdziwa perła z Lubartowa – ROZMOWA
Pasja, talent i optymizm- tak w trzech słowach można opisać Mariolę Sowę. Śpiewa w kapeli „Lubartowiacy”, działającej pod egidą Lubartowskiego Ośrodka Kultury. Jej znakiem rozpoznawczym jest mocny głos. Podczas tegorocznych Dni Lubartowa otrzymała Nagrodę Burmistrza Miasta Lubartów w dziedzinie działalności kulturalnej. Jaka jest prywatnie, co lubi gotować? Co robi, kiedy zapomni tekstu? Postanowiliśmy zadać jej kilka pytań dotyczących nie tylko zespołu.
Jak zaczęła się Pani przygoda z folklorem?
– Zawsze lubiłam śpiewać. Od najmłodszych lat występowałam na akademiach w szkole. Dobrze wychodziło mi śpiewanie, brałam również udział w konkursach muzycznych. Duże znaczenie ma pewnie także fakt, że bracia mojego taty grali na akordeonie. On sam też lubi śpiewać, interesuje się muzyką, gdy w okolicy są jakieś koncerty, to chętnie na nie przychodzi. Mama także lubiła śpiewać. Śpiewała w chórkach kościelnych i zawsze nas do tego zachęcała, szczególnie w święta. Zawsze śpiewamy wtedy kolędy. Nie wyobrażam sobie bez nich świąt.
Jak zaczęła się przygoda z kapelą „Lubartowiacy”?
– To było 11 lat temu. Wujek mojej koleżanki, pan Stanisław, występował z „Lubartowiakami”. Pewnego dnia usłyszał jak śpiewam. Stwierdził wtedy, że mam piękny, mocny głos i zapytał, czy nie zechciałabym przyjść na próbę. Oczywiście poszłam chętnie. Zostałam „przesłuchana”, bardzo mi się tam spodobało. Zawsze marzyłam o śpiewaniu, więc sprawiało mi to wiele radości.
Na scenie wyglądacie niesamowicie, a poza nią? Jaka atmosfera panuje w zespole?
– Jak to wszędzie, jest różnie. Czasem zdarza nam się pokłócić, ale to tylko chwilowe. Każdy z nas kocha muzykę, jednak każdy ma inny charakter, każdy też ma lepszy czy gorszy dzień, czasem mamy inne zdania na temat repertuaru, ale w większości przypadków możemy na sobie polegać. Motywujemy się nawzajem, kiedy komuś coś dolega, nie chce mu się iść na próbę, mówimy: chodź, będzie fajnie, zobaczysz. Jeden drugiego napędza. Nieporozumienia są, ale tylko jakieś drobne, chwilowe.
Czujecie, że między Wami jest przyjaźń?
– Tak, myślę że tak. To taka nasza mała rodzina. Wszyscy się rozumiemy, dogadujemy i wspieramy. Panuje tu fajna atmosfera, kochamy muzykę, ale siebie nawzajem również. Szkoda tylko, że mało młodych ludzi interesuje się muzyką ludową. Staramy się pokazać, że warto grać. Zawsze zachęcamy i zapraszamy wszystkich na występy i do wspólnego śpiewania.
Jakie to uczucie występować na scenie w kapeli ludowej, w ludowym stroju?
– Ja jestem z tego dumna. Reprezentuję miasto, przedstawiam kulturę ludową swojego regionu. Nie wstydzę się tego. Kiedy zaczynałam, znajomi kręcili nosami, mówili, że oni by się wstydzili zakładać taki strój. Dla mnie to chluba, cieszę się, że mogę pokazać korzenie naszej kultury.
Czy zdarzyła się Pani jakaś sceniczna wpadka?
– Podczas jednego z występów halka zaczęła mi się rozwiązywać i lekko zsuwać. Na szczęście nie spadła (śmiech). Sytuacja była opanowana. Z kolei jeśli chodzi o głos, to całkiem niedawno występowaliśmy w jednym z lubartowskich sklepów. Wpadło mi wtedy coś do gardła, może jakiś komar, nie mam pojęcia. Ochrypłam, nie mogłam dalej śpiewać, więc po prostu urwałam piosenkę. Napiłam się wody, chwilę odpoczęłam i mogłam śpiewać dalej. Zdarza się także, że zapominam tekstu, ale nie stoję wtedy z szeroko otwartymi oczami, tylko wymyślam tekst sama.
Pomysłowo! A czy przygotowuje się Pani jakoś specjalnie do występów?
– Chyba nie. Po prostu grunt, to optymistyczne nastawienie. Czasem wyjdzie lepiej, czasem gorzej, ale zawsze nastawiam się na to, że wszystko będzie dobrze.
Kiedy myśli Pani o zespole, jakie słowa przychodzą wtedy do głowy?
– Zabawa, przyjaźń i radość z tworzenia muzyki.
A czy spotkała się Pani kiedykolwiek z zazdrością w zespole?
– W zespole nie. Wspólnie cieszymy się z sukcesów czy to całego zespołu, czy pojedynczych osób. Z zazdrością spotkałam się wśród ludzi. Są ludzie przychylni, ale znajdą się też tacy, którzy rzucają kłody pod nogi, wytykają błędy.
Jaki występ najbardziej utkwił Pani w pamięci? Graliście dla osób znajdujących się w hospicjum, jak Pani to wspomina?
– To było bardzo wzruszające. Wiadomo, z czym to miejsce się wiąże. Widziałam w oczach tych ludzi łzy. Wzruszali się, płakali. Często gramy też w domach pomocy społecznej. Starsi ludzie bardzo emocjonalnie podchodzą do naszych występów. Zdarza im się płakać, gratulować nam, dziękują za występ, mówią, że czują się szczęśliwi, bo przypomnieliśmy im o ich młodości.
Jak czuje się Pani słysząc takie słowa?
– Jestem wtedy szczęśliwa. To bardzo fajne uczucie. Powoduję, że ktoś jest uśmiechnięty. Chociaż przez chwilę ktoś czuje radość i to jest budujące.
Ucieszyła się Pani z nagrody Burmistrza Miasta Lubartów?
– To jest nagroda, która motywuje do dalszego działania. Bardzo się z niej cieszę, czułam się dzięki niej, jak ktoś wyjątkowy. Jednak to zasługa nie tylko moja. Chciałabym podziękować członkom kapeli, którzy mnie motywują do śpiewania, dopingują i wspierają. To także dzięki nim ją otrzymałam.
Skończyła Pani jakąś muzyczną szkołę?
– Nie. Trochę żałuję, że tego nie zrobiłam. Poszłam na studia pedagogiczne, podoba mi się to, co robię, ale fajnie byłoby skończyć także coś powiązanego z muzyką. Może wreszcie nauczyłabym się na czymś grać.
Na czym?
– Albo na akordeonie albo na klarnecie.
Myślała Pani nad tym, żeby wejść w świat muzyki komercyjnej?
– Czasem słyszę zachęty, żeby wziąć udział w jakichś programach typu talent- show. Może kiedyś.
Chciałaby Pani spróbować swoich sił w innym typie muzyki?
– W sumie muszę przyznać, że jestem otwarta na inne gatunki muzyczne.
Kim jest Mariola Sowa prywatnie?
– Wychowuję córeczkę, Milenkę, która ma 3 latka. Staram się spędzać z nią jak najwięcej czasu. Bardzo lubię także podróżować. W te wakacje wpadłam w „wir”. Byłam dwa razy na Mazurach, w Bułgarii. Często też jeżdżę rowerem z Kasią z kapeli.
Od trzydziestego lipca do siódmego sierpnia byliśmy z kapelą w Bułgarii nad Morzem Czarnym. Mieliśmy tam dwa koncerty, spotkaliśmy tam Polaków, nawet małżeństwo z Lubartowa. To było miłe zaskoczenie. Przy tej okazji bardzo chciałabym podziękować Urzędowi Miasta Lubartów i panu Burmistrzowi Januszowi Bodziackiemu, za pomoc finansową i umożliwienie wyjazdu.
Jak spędza Pani wolny czas?
– Nie bardzo go mam (śmiech). Gdy się jednak znajdzie jakaś chwila, to spotykam się przyjaciółmi. W lecie chodzimy razem na festyny. Pomagam również rodzicom w gospodarstwie. Zajmuję się zwierzętami, w lecie pomagam przy sianokosach i żniwach.
Jaką domeną kieruje się Pani w życiu?
– Kiedyś miałam to zapisane w telefonie (śmiech). W liceum pamiętam takie domeny, jak: „Wiara, nadzieja, miłość”. A tak naprawdę, to chyba będzie „żyj każdą chwilą”, „carpe diem”.
Co najbardziej lubi Pani w ludziach?
– Poczucie humoru, bo sama je mam. Lubię ludzi radosnych, uśmiechniętych, szczerych i lojalnych.
Co Panią w ludziach irytuje?
– Dwulicowość. Pozorne koleżeństwo, „obgadywanie” za plecami i oszukiwanie.
Jaka jest według Pani społeczność Lubartowa?
– Bywa różnie. Są ludzie nastawieni optymistycznie, ale są również tacy, którzy narzekają, są zamknięci w sobie, trudno sprostać ich oczekiwaniom.
Ma Pani wsparcie w rodzinie?
– Jak najbardziej, rodzice bardzo mnie wspierają. Gdy nie mam czasu zająć się córeczką, wtedy oni wkraczają do akcji i mi pomagają. Za to serdecznie im dziękuję. Siostra także mnie wspiera. Mogę na nich liczyć.
Jak Pani to robi, że jest tak optymistycznie nastawiona do świata i zaraża tym optymizmem?
– Trudno powiedzieć. Ktoś przyglądający mi się z boku łatwiej to zauważa. Słyszę dużo opinii, że jestem zawsze uśmiechnięta i zadowolona. A ja po prostu staram się cieszyć z życia. Smutne dni zostawiam za sobą. Gdy wychodzę na ulicę, staram się uśmiechać do ludzi. Nie udaję kogoś, kim nie jestem.
Czego się Pani boi?
– Pająków i węży (śmiech).
A nie wpadki na występach?
– Bałabym się, gdyby stało się coś z moim głosem. Coś, po czym nie mogłabym śpiewać. To by była katastrofa.
Co lubi Pani gotować?
– Mam na to mało czasu, zazwyczaj robię jakąś sałatkę, kanapki. Lubię proste, polskie, tradycyjne dania. Uwielbiam lody. Chciałabym spróbować kuchni chińskiej. Często robię tak zwany „chłopski garnek”. To mieszanka wybuchowa, jest tam prawie wszystko: ziemniaki, kiełbasa, kapusta, warzywa. To wszystko przypieka się na patelni, gotuje, robi się specjalny sos. Jest pyszne.
Ma Pani jakieś zwierzaki w domu?
– Mam dwa koty. Jeden, mniejszy, nazywa się Bobo. Tak nazwała go moja córeczka. Drugi to Buras (śmiech). Poza tym mamy psa, Puszka. Zawsze lubiłam futrzaki. Z podwórkowych zwierząt, mamy kurki.
Co chciałaby jeszcze Pani osiągnąć w życiu?
– Na pewno chciałabym się rozwijać pod kątem muzycznym. Fajnie byłoby wystąpić w jakimś znanym miejscu, na koncercie, przed dużą publicznością. Chciałabym także, żeby moja córka wyrosła na mądrego, odpowiedzialnego człowieka.
Czy są marzenia, które już się spełniły?
– Cieszy mnie każde wyróżnienie, to takie małe sukcesy.
Czuje się Pani spełniona?
– Myślę, że tak. Jestem szczęśliwym człowiekiem. Dużo siły dodaje mi moja córeczka. Daje mi dużo „poweru”. Zaczyna ze mną nawet coś śpiewać.
Chciałaby Pani, żeby córka także śpiewała?
– Trudno powiedzieć, na razie jest jeszcze malutka, ale z tego co widzę, to ma do tego pociąg i talent. Czasami zabieram ją na próby. Była tam kilka razy, spodobało jej się. Milenka to mój mały sukces. Cieszę się, że ją mam.
Czego Pani życzyć na przyszłość?
– Zdrowia. Kiedy jest zdrowie, to można pokonywać wszystkie życiowe trudności. I sukcesów z zespołem.
Tego właśnie życzę i dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Magdalena Branica, fot. KW